Dziennik Podróżny

Dziennik Podróżny

czwartek, 3 marca 2016

Rowerowe Rudawy lipiec 2015 cz.1

Od kiedy zacząłem jeździć na rowerze trochę bardziej - znaczy dalej niż do sklepu po bułki - zapragnąłem pojeździć w górach. W zasadzie nie wiem dlaczego, bo jestem cienkim bolkiem i podjazdy kończą się dla mnie w najlepszym wypadku wyciem z bólu i litrami wylanego potu, a w najgorszym zejściem z roweru w połowie. Tak więc po Wielkopolsce płaskiej jak stół jeździ mi się fajnie. Ale trochę znudziły mi się te pola i łąki. Wolę pola i łąki z których rozpościera się widok. Albo WIDOK.
Rok temu byłem dwa dni w okolicach Złotoryi. Trochę krótko, a tyle do zobaczenia. Nie miałem wiec problemu z obraniem celu wycieczki - objazd Pogórza i Gór Kaczawskich oraz Rudaw Janowickich. Górki niskie i w sam raz dla takiego cieniasa.

Górski wypad planowałem już od roku i w planach tych był zakrojony na szeroką skalę trening. Ale dupa. Ostatnimi czasy jakoś nie wsiadałem za dużo na rower.  Z braku czasu, blebleble tcze wymówki. W każdym razie, o ile rok temu czułem przyrost formy i zapierdalałem równo, to teraz jestem dość sflaczałym gościem. Znaczy cieniasem, miętkim fiutkiem i cienkim bolkiem. No trudno. Koniec samokrytyki.

Wyjazd planowałem na 10 dni, niestety z przyczyn niezależnych musiałem skrócić go do siedmiu. Zarysowałem z grubsza trasę, tak jak to ostatnimi czasy robię czyli głównie oparłem ją o skrzynki geocachingowe. Skompletowałem sprzęt, załadowałem mojego gównianego Złomka do samochodu i ruszyłem do Złotoryi.
Po znalezieniu sensownego miejsca na zostawienie wozu i wyładowaniu rowerka (co zajęło mi z godzinę, którą przesiedziałem w aucie chroniąc się przed gradem - niezła wróżba!) ruszyłem w drogę.

Hej ho przygodo!
Pogórze i Góry Kaczawskie, Rudawy Janowickie i niedalekie Karkonosze czy ogólnie całe Sudety mają dla mnie wielką przewagę nad resztą gór całego świata - są blisko! Ledwo 250 km i jestem w Złotoryi. Aż dziw bierze, że tak rzadko tam bywam i niech ta wycieczka będzie pierwszym krokiem ku zmianie.*

*Powyższe zdania napisałem, kiedy wycieczka była jeszcze żywa w mojej pamięci. Nie dałem rady jednak skończyć tej notki, dopadł mnie leń blogowy (nie tylko blogowy w sumie), zresztą dokładne spisanie dnia po dniu wycieczki mnie zniechęciło.
Jednak coś opisać muszę, bo niedługo zupełnie zapomnę i dupa blada. Postaram się chociaż złapać cień wspomnień.

Okolice Nowego Kościoła. W tle Wilcza Góra
Po dojechaniu do Złotoryi i wpakowaniu się na trasę poczułem się naprawdę szczęśliwy. Zawsze przy podróżowaniu i odkrywaniu nowych miejsc czuję radochę i podekscytowanie, ale tym razem wszystko było spotęgowane. Jechałem i uśmiechałem się do siebie jak debil. Nie mogłem się napatrzyć na to wszystko co mnie otacza, na domy i podwórka jakże inne niż te, które widuję codziennie. Z górki na górkę jechałem i się cieszyłem coraz bardziej. Co prawda pierwszego dnia przejechałem niecałe 30 km, ale i tak czułem się spełniony. Postawiłem nie trzymać się zaplanowanej trasy za wszelką cenę. Nie liczył się cel, liczyła się jazda i chłonięcie miejsca. Kto mi zabroni jechać 5 km na godzinę? Nikt! Kto mi zabroni leżeć na łące i gapić się na góry? Nikt! I to jest piękne w podróżowaniu samemu. Robisz co chcesz, jak chcesz i kiedy chcesz!

Niestety jak to w życiu bywa, nic nie może być tylko wspaniałe. Zawsze los musi coś dopierdolić, żebyś nie miał za dobrze. Po przejechaniu jakiś 15 km (może mniej, może więcej) zaczęło się zło. Dokładnie pamiętam ten moment - zjeżdżam sobie z górki po kamienistej ścieżce do jakieś wsi. Świeci piękne słońce, po prawej stronie mijam martwy wulkan (Góry Kaczawskie nazywane są Krainą Wulkanów), przede mnie bawią się jakieś dzieci, które już z daleka krzyczą mi "dzień dobry!". Nagle stuk! puk! stuk puk! Coś zaczyna mi hałasować w okolicy tylnego koła (tak kurwa, nowego koła, które kupiłem po tym jak ostanie zdechło). Szybki rzut oka na tył nie zdradza żadnego powodu, więc powoli jadę dalej. Staram się nie zwracać uwagi na miarowy stukot, ale w końcu staję i postanawiam się przyjrzeć bliżej problemowi. Zatrzymuję się we wsi przy mostku i zaczynam oględziny. Szybko okazuje się, że poluzowały się szprychy - a to gówno, przecież dałem koło przed wyjazdem do centrowania i porządnego wbicia łebków (swoją drogą to skandal, że sprzedają nowe koła, które są całkowicie nie scentrowane!).
No nic, zdjąłem koło i zabrałem się za jako taką naprawę. Po chwili patrzę, a tu zbliża się do mnie wielki dwumetrowy koleś. Już z daleka widzę, że coś z nim nie tak. I rzeczywiście - podchodzi i drze na mnie mordę - "co to za spanie pod mostem! Wynoś się albo wzywam policje! Zaraz wrócę i ma cię tu nie być!". Że też musiał mi się trafić gość niespełna rozumu. Pakuję się czym prędzej, wolę go nie drażnić, bo jeszcze mi jebnie swoją wielką łapą. Odjeżdżam na drugi koniec wsi, a koło ciągle puk puk puk. No więc powtarzam naprawę. I znów pochodzi do mnie miejscowy. Tym razem typowy przedstawiciel "młodych, nie wykształconych z małym miast". Luzacki krok i w ręce piwko. - "Co tam? jakiś problem? znam się na tym!" - przez chwilę czuję irracjonalną nadzieję, że może gość faktycznie pomoże mi w naprawie. Niestety - zaczyna się tylko mądrzyć i nic z tego nie wynika. Chwilę z nim gadam - marudzimy na trudne życie i rzeczywistość nie do zniesienia. Bida i bezrobocie. Nic tylko pić. Gdy zaczynam się zbierać, oczywiście pyta o fajeczkę i jakiś grosz na piwko. Daję mu 2 zł i jadę dalej.
A koło puk puk puk.
Jedyne czego teraz pragnę to chwilę spokoju, żeby zając się tymi cholernymi szprychami. Szybko oddalam się na pobliskie górki i łąki. Na spokojnie jeszcze raz wszystko naprawiam, wsiadam i... puk puk puk. No rzesz kurwa! Pierwszy dzień wycieczki, a tu już taki problem. Przez chwilę rozważam powrót do domu... szybko odrzucam jednak tą myśl. W końcu jechać można, a że puka i bije - trudno. Od tej pory prawie przez całą drogę jedzie ze mną towarzysz Stuk Puk.

Znowu czuję radochę z jazdy.
Jadę wśród pól (czerwonym szlakiem rowerowym z Nowego Kościoła) i wkrótce docieram do ruin pałacu i zabudowań gospodarczych. Niestety pałac jest otoczony bujną roślinnością, uniemożliwiając bliższe podejście. Ale cały kompleks i tak robi niesamowite wrażenie. Magiczne miejsce. 
Maryjka Piękna i Godna

Przejeżdżając przez wieś Sokołowiec jestem coraz bardziej zafascynowany tym miejscem. Mam wrażenie, że czas w Górach Kaczawskich zatrzymał się przed II Wojną Światową. Mijam poniemieckie domy i nie mogę wyjść z podziwu. Niestety nowi mieszkańcy wydają się nie podzielać mojego entuzjazmu, bo większość domostw jest w opłakanym stanie.
Ale i tak dziwnie się czuję - jakbym poruszał się po przedwojennej III Rzeszy. Mijam nawet sklep żywcem wyjęty z pierwszej połowy XX w. Co prawda nieczynny, ale i tak stoję z piętnaście minut nie mogąc nasycić nim oczu.
Poproszę kilo cukierków.
Albo raczej Ich werde einen Kilo Süßigkeiten haben
(doszły mnie słuchy, że to to niemieckie zdanie jest błędne.
Ja tam nie wiem, Google tak tłumaczy, a ja nie szprecham w języku germańskiego wroga)

W końcu dojeżdżam nieopodal Przełęczy Rząśnickiej. Mimo, że jest dopiero po szesnastej, postawiam tu rozbić obóz - tym bardziej, że nie z tego ni z owego rozszalał się wiatr i zrobiło się trochę nieprzyjemnie. Co prawda pogoda szybko się poprawia (przez cały wyjazd miałem bardzo zmienną pogodę, wystarczyło pół godzinki, żeby od gorąca przejść do przejmującego zimna), ale hamak już wisi więc zostaję do rana.
Widok z okna mojej sypialni pierwszego dnia 

Krzyż pokutny w Czernicy. W górach Kaczawskich i Rudawach
częsty widok. Ostro się tu mordować musieli
Na drugi dzień ruszam w kierunku Jeleniej Góry - przez Czernicę, Strzyżowiec i Siedlęcin.
W Siedlęcinie zwiedzam Wieżę Książęcą, z jedynymi zachowanymi na świecie malowidłami ściennymi przedstawiającymi legendę o królu Arturze. Ale żem ja prosty chłop jest to sztuka ta nie zrobiła na mnie wrażenia - za to data powstania już tak - XIV wiek - aż dziw, że nikt nie zamalował tego olejną przez te 600 lat.
Powoli zbliżam się do Zieloneee tfu, Jeleniej Góry (mylą mi się te wszystkie góry od dziecka, Jasna, Zielona, Jelenia...), którą chcę mieć jak najszybciej za sobą.
Perła Zachodu w Jeleniej Górze (kiedyś nazywaną Perłą Smrodu) Skusiłem się na żarcie tam,
ale prawie dostałem niestrawności od przewalających się tabunów ludzi. 
Po wydostaniu z miasta jadę w kierunku Mysłakowic, tym samym wjeżdżając na tereny objęte parkiem kulturowym Dolina Pałaców i Ogrodów. Brzmi nieźle i faktycznie pałaców w niej od cholery. W miejscowości Łomnica zwiedzam cmentarz, w którym można poczuć minione czasy. Pełno tam starych, niemieckojęzycznych nagrobków.
Stary krzyż na łomnickim cmentarzu
W Mysłakowicach jest kilka ciekawych obiektów: pałac (taki sobie), domy Tyrolczyków ściągniętych tu w XIX w i park miniatur. Największą ciekawostką jest dla mnie jednak kościół, a w zasadzie jego część - trzy kolumny przed wejściem, pochodzące z wykopalisk w Pompejach.
Niedaleko Miłkowa oglądam pozostałości szubienicy i ruszam dalej. Górki są coraz wyższe, a przede mną, na horyzoncie, widać już szczyty Karkonoszy.
"Tańczą na stryczkach wisielcy W drgawkach się kurczą wesoło
A wiatr piosenkę ich niesie Dźwięcznym refrenem wokoło..."


Wjeżdżam do mijanego sklepu i kupuję zimne piwo. Taką mam na nie ochotę, że szybko szukam noclegu. Rozwieszam hamak między wielkimi bukami i powoli wypijam nektar bogów. Bujam się patrząc w rozłożyste korony drzew i powoli zachodzące słońce. Jest mi dobrze jak jasna cholera.
Tam nie jadę... tym razem!
Kowary
Rano wjeżdżam do Kowar. Koniecznie chcę zobaczyć tutejszy park miniatur. Niestety, na miejscu okazuje się, że nie mam gdzie zostawić obładowanego roweru, więc zniechęcony ruszam dalej.
Przejeżdżam obok pałacu Ciszyca, z którym wiąże się miłosna historia, ale już nie pamiętam jaka. 
Docieram do Bukowca. Mieści się tu cały kompleks pałacowy, który jest obecnie rewitalizowany. Chodzę parkowymi alejkami i wyobrażam sobie jak to wyglądało sto lat temu. Piękne panie z pięknymi panami pływali łódkami po stawie i podziwiali szczyty górskie. Spędzam tam prawie pół dnia, po czym ruszam szybko żółtym szlakiem (który łączy się z zielonym rowerowym) w kierunku Wojanowa. Jadę cały czas z górki, podskakując na leśnych wybojach i gubię mapę. Szaleńcza jazda nie podoba się Złomkowi, co sygnalizuje przeskakiwaniem łańcucha. Szybkie zbadanie problemu i okazuje się, że zepsuł się zamek (czy jak to się tam nazywa) w łańcuchu. Na szczęście miałem zapasowy, więc naprawa trwa chwilę, mimo lejącego się z nieba deszczu.
Widok z wieży widokowej w Bukowcu
A tak sobie panie piękne chodziły po Bukowcu co się zwał wtedy Buchwald
W Wojanowie oglądam pałac i zaglądam raz jeszcze do pobliskiej Łomnicy (tak wiem, byłem już w Łomnicy dzień wcześniej, ale zrobiłem sobie kółko) gdzie zerkam na tutejszy pałac. Kawałek drogi dalej jest - co za zdziwienie! - następny  pałac. Pałac Bobrów. Dwa pierwsze pałace są odnowione i mieszczą się w nich restauracje i hotel. Za to pałac Bobrów jest rozgrzebany i otoczony rusztowaniem. Ale i tak zrobił na mnie największe wrażenie. Jest po prostu piękny i kiedyś se go kupie.
W tym akapicie padło trochę dużo słowa pałac. Ale co ja poradzę z Dolnie PAŁACÓW i Ogrodów PAŁAC PAŁACEM PAŁAC popycha.
Boberstein
Wojanów. Ceny pokojów już od marnych 300 zł. 
Niestety pogoda się psuję i zaczyna ostro lać. Próbuję przeczekać deszcz, ale po godzinie zakładam pelerynkę i pedałuję dalej. Jadę w tym deszczu i jedzie się chujowo. Postanawiam więc nie męczyć się dalej i szukam zacisznego miejsca do spania. Przed snem czytam książkę słuchając bębnienia kropli o plandekę. 

Ostatnie zdjęcie tego dnia - ta tęcza była wielka, ale zanim wyciągnąłem aparat został tylko ten kawałek.
Może ktoś ją podpalił.

Koniec części pierwszej. Drugą napiszę jak będzie mi się chciało.




1 komentarz:

  1. Dobre zdjęcia, dobrze się czyta trochę za dużo "cienkiego bolka" za dużo TV oglądasz:P Tak czy owak to kiedy powtórka z tymi Rudawami ? BO ja się piszę wiadomo najpierw szlak nadwarciański albo zamiast tego?

    OdpowiedzUsuń