Dziennik Podróżny

Dziennik Podróżny

poniedziałek, 3 października 2016

Spływ kajakiem to fajna rzecz. Wełną szczególnie.

Kilka słów wstępu.
Wełna
Płynąc rzeką odbiera się otoczenie zupełnie inaczej. Przynajmniej ja mam tak, że kompletnie tracę orientację w terenie. Nie ma znaków, drogowskazów, najczęściej nie widać nic prócz wody i
brzegów. Nie ma dla mnie żadnego odniesienia, nawet czasowego - bo czasem zapierdala się
wiosłami i sunie do przodu jak motorówa, by zaraz za zakrętem utknąć w jakiś szuwarach i ledwo posuwać się naprzód.
Z tego też powodu, cały spływ zlał mi się w jedną całość, a niektóre wydarzenia straciły swoje odpowiednie miejsce w czasie. Tym bardziej, że późno zabrałem się za pisanie. Postawiłem więc sobie darować dokładne przedstawienie nazw geograficznych miejscówek- tylko tam gdzie pamiętam to są. Ostrzegam też, że niektóre wydarzenia i miejsca mogą mieć pomieszaną kolejność. Dlatego też, nie czepiać mi się, że to niemożliwe, ze za jeziorem A jest coś tam, bo tam jest jezioro C itd. 
No. 


Kiedy byłem małym chłopcem ogromne wrażenie zrobiła na mnie książka Przygody Hucka Finna. Chciałem być jak Huck - włóczyć się i popalać tytoń. Ale przede wszystkim marzyło mi się spłynąć na tratwie rzeką Missisipi.
Teraz jestem duży, włóczyć się miesiącami nie mogę, palenie tytoniu rzucam  z różnym skutkiem, ale marzenie o spływię siedziało we mnie cały czas.
W końcu się udało. Co prawda nie tratwą, a kajakiem i nie po Missisipi. Ale to szczególiki...
A było to tak.

Siedziałem sobie na wódce z kolegą i naszymi kobitami. Trochę zgłodnieliśmy, więc mówię do niego - zamów pizze. Usiadł do kompa i po dziesięciu minutach kupił zamiast żarcia... kajak. Co prawda aż takie zdziwienie dla mnie to nie było, bo wcześniej coś przebąkiwał, ale jednak byłem w lekkim szoku. Kajak zamiast pizzy?
W każdym razie dwuosobowy Neris wylądował u niego w domu. Składany w całkiem (nie)poręczny plecak ważący prawie 30 kilo, a po rozłożeniu zajmujący całą kawalerkę. Toż to 5 metrowe bydle. Robi wrażenie i zwiastuje niejedną przygodę.

Warta płynie wolno i pobożnie, bo obok klasztor w Lądzie.
Ostatni raz na kajaku pływałem... dawno. Miałem 5 lat i nic z tego nie pamiętam. Jakoś omijały mnie te wszystkie zbiorowe spływy - i może dobrze, bo pewnie bym się zniechęcił.
Więc byłem podekscytowany. Powiedziałbym nawet, że podjarany byłem w cholerę.
Mój pierwszy prawdziwy w życiu spływ zaczął się wieczorem pod mostem w Kole. Musiałem się przełamać, żeby zamoczyć swoją nóżkę w Warcie i wsiadłem niepewnie do kajaka. Wow. Byłem na wodzie!

Nocleg na Wartą. Ostanie chwile tych drzew,
bo bobry działają prężnie.
Dostałem do łapy wiosło i chlap chlap - płyniemy! Ja z przodu. Przede mną koryto rzeki.
Po dopłynięciu do pobliskich ruin zamku rozbiliśmy obóz. Tak więc mój pierwszy spływ trwał coś koło 30 minut... Ale dwa następne dni sunęliśmy przed siebie po Warcie. 
A ja chłonąłem nowe doświadczenie świata z nowo odkrytej perspektywy - rzeki. I cholernie mi się to podobało!













Zapadła decyzja - w następny wolny weekend płyniemy znowu. Tylko gdzie? Chciałem spróbować czegoś innego od Warty, którą płynie się dość... nudno. Spokojnie, jednostajnie, prawie ciągle tak samo. Padło na jedną z najbardziej malowniczych rzek Wielkopolski - Wełnę. Postanowiliśmy zacząć płynąć od samego jej początku - nic nie robiąc sobie z ostrzeżeń w internecie, że to prawie niewykonalne. Na naszą korzyść miała działać bliskość dworców pkp, po których kursowały pociągi do Poznania i Gniezna. Jak się później okazało, bliskość ta była iluzoryczna...
Szuwaary, szuwary szuuuwaary tralala
Ze znanym dla żółtodziobów przeświadczeniem "my nie damy rady?!" pojechaliśmy nad jezioro Wierzbiciańskie. Szybko okazało się, że może być trudno zacząć z tego miejsca, więc przenieśliśmy się nad położone kawałek dalej - nad jezioro Jankowskie. 
Trochę naszukaliśmy się odpowiedniego miejsca na wodowanie, a zasadzie jakiegokolwiek dojścia do jeziora. W końcu trafiliśmy do jakiegoś ośrodka wypoczynkowego rodem z PReLu. Wygramoliliśmy się z samochodu i obładowani jak araby ruszyliśmy ku plaży. W trakcie rozkładania kajaka pojawił się problem - podeszła do nas dziewczyna z recepcji ośrodka i oznajmiła, że nie może nam pozwolić wypłynąć. "Takie przepisy, zaraz panom pokażę, tylko nasze sprzęty mogą tu pływać". Okazało się, że to jezioro jest prywatne, a przynajmniej tak twierdziła ta panna. Na szczęście przyjęła nasze wytłumaczenie - że nie mamy odwrotu, bo samochód już odjechał, zresztą nie mamy zamiary pływać po jeziorze, tylko dostać się do Wełny - i pozwoliła łaskawie zwodować sprzęt.
Czując się jak intruzi szybko przepłynęliśmy na przeciwległy kraniec jeziora by wpłynąć do Wełny. Nie było to jednak takie łatwe - okazało się (cóż za zaskoczenie...), że wpływ jest całkowicie zarośnięty trzciną, która szczelnie odcina jezioro od rzeki. Od tego miejsca trzcina stała się naszym najważniejszym kompanem podczas spływu. Wyznaczała rytm i prędkość naszej podróży.
Po przebiciu się przez tą zieloną ścianę naszym oczom ukazała się, zamiast szerokiego koryta rzeki... trzcina. Oraz skleciona z desek tama. No nic, trzeba było kajak jakoś przenieść na drugą stronę. Załadowany naszymi gratami ważył coś koło 70 kilo, więc lekko nie było. Trochę się napociliśmy i poklęliśmy walcząc z komarami, ale się udało.
Wtedy to mnie jeszcze bawiło.
Płynęliśmy dalej. Raz było szerzej, raz ledwo się kajak mieścił. Raz było pół metra głębokości, raz z dziesięć centymetrów. Raz śmierdziało, raz nie. Jedyne co było cały czas to trzciny. Smagały nas po twarzach, zostawiając na nas i kajaku tony ślimaków i pająków.
Poruszając się żółwim tempie dopłynęliśmy do miejsca, w którym nie sposób było płynąć dalej. Kompletnie zarośnięte koryto, rów w zasadzie. Trzeba było wyjść z kajaka i ciągnąć go z brzegu. I to spory kawałek. Już mnie to trochę mniej bawiło. A kolegę Zena wcale. Ale odwrotu nie było.

Pierwszy dzień minął nam więc na powolnym torowaniu sobie drogi wśród trzcin, przeciąganiu kajaka po płyciznach, przenoszeniu go brzegiem i przeklinaniu. Ale przynajmniej świeciło słońce...
Wypompowani dotarliśmy do następnego jeziora. Niedaleko pomostu ukryta jest skrzynka geocachingowa, więc nie był bym sobą, gdybym nie spróbował jej  odszukać. Przy okazji spotkaliśmy miłego człowieka, który nie mógł uwierzyć, że dopłynęliśmy tu tym "zarośniętym rowem". Zaproponował nam nocleg na pobliskiej polanie, więc się na niej rozbiliśmy. Gdyby nie zasrane komary, których było tam od kurwy albo więcej, to była by to całkiem fajna miejscowa.
Rano pogawędziliśmy jeszcze z ów człowiekiem, który trochę nas pocieszał, mówiąc, że dalej rzeka już jest lepsza. Co prawda trochę śmierdzi ściekami, ale da się radę płynąć. Od gówna jeszcze nikt nie umarł, więc wskoczyliśmy do kajaka i ruszyliśmy ku przygodzie.
Zaczęło padać.
Rzeczywiście, rzeka widocznie się poszerzyła. Co prawda miejscami ciągle trzeba było się przebijać przez trzciny, ale przynajmniej było szeroko. I trzeba przyznać - coraz bardziej malowniczo.
Ciągle padało.
Dopłynęliśmy do miejsca, do którego wpływa rzeczka Gnieźniańka niosąca ze sobą ścieki pierwszej stolicy Polski. Na szczęście nie było tragedii, głównie dlatego, że dwa tygodnie wcześniej skądś tam spuszczali wodę i wszystkie gówniane sprawy zmyło dalej. W końcu dopłynęliśmy do jakiegoś zbiornika wodnego (jezioro to chyba nie było)  i utknęliśmy w mule. Wody było tam z dziesięć centymetrów, a mułu pewnie z pięć metrów. Ledwo się poruszaliśmy na przód. Każde zanurzenie wiosła utykało w mule i wydobywało na powierzchnię smród. Czym prędzej staraliśmy się odpłynąć jak najdalej od tego smutnego miejsca.
Dalej padało.
Rura. Kurwa RURA!
Wpłynęliśmy na szerokie wody. Szerokie oczywiście jak na standardy Wełny. Rozpędziliśmy się, wiosłujemy ile fabryka dała... i nagle stop! Koniec rzeki. Przed nami betonowa ściana i rura na wysokości 1,5 metra. To są jakieś jaja! W końcu to jest szlak kajakowy! Może i zaniedbany, może i zarośnięty, ale jednak szlak. A tu takie coś?! Co tu się odpierdala jak mawia klasyk?
Budują eskę i ktoś wybitnie nie pomyślał przy robieniu tego przepustu pod drogą.
Lało jak z cebra, a musieliśmy wyjść z kajaka i wtargać go jakoś do tej rury. 70 kilogramów rozłożonych na 5 metrów nie jest łatwo podnieść. Tym bardziej, że ten kajak nie jest do tego stworzony i noszenie go w ten sposób może go zabić. Ale wyjścia nie było.
Po drugiej stronie chwila odpoczynku i heja dalej!

Rzeka wiję się wśród drzew, jest naprawdę malowniczo. Niestety, każdy medal ma dwie strony, a kij dwa końce czy jakoś tak. Jak są drzewa przy wodzie to są i w wodzie.

Co jakiś czas musieliśmy wychodzić z kajaka i przenosić go nad powalonymi konarami. Zen nazwał to "przenoską". Siedział na przodzie i co pewien czas krzyczał tylko "przenoska!" Czasami było to dość trudne, szczególnie w miejscach, gdzie woda miała ponad metr głębokości, albo było tyle mułu, że nie dało się wyjść z kajaka. Trzeba było kombinować. A to dołem, a to górą, a to bokiem.
A ciągle padało.
O ile Neris, w wersji którą posiada Zen (ekspedycyjna), jest świetnie zabezpieczony przed wodą (dzięki nakładanym fartuchom nic nie ma prawa nakapać do środka), to na nic się to zdaje w chwili wychodzenia co po chwila z kajaka. Tak więc po któreś tam z kolei "przenosce" byliśmy zupełnie przemoczeniu od deszczu.
Przed nami zatopiona łódka. Zen na przodzie,
To jest Zen. Łukasz. Znaczy Zenek. Zen.
I jego Neris. 





















Biedna łódeczka. 

Niedaleko Wiktorowa nagle przestało padać. Przepływaliśmy pod mostkiem obok w połowie zatopionej łódki i postanowiliśmy w tych pięknych okolicznościach przyrody zrobić sobie przerwę i wypić piwko. No i trochę się wysuszyć. Nie udało się. W trakcie jedzenia smażonej kiełbasy znów zaczęło padać. Zen nie zdążył nawet dopić browara. Załadowaliśmy się do kajaka i napieprzaliśmy dalej. A na nas napieprzał deszcz.


Kończył się nam czas. Do pierwszego dworca PKP w Janowcu Wlkp ciągle daleko i wiedzieliśmy już, że nie zdążymy na żaden pociąg. Chyba, że cudem, na który oczywiście liczyliśmy.
Wełna od okolic Wiktorowa zaczyna być naprawdę przyjemna. Szlak jest już trochę zadbany - mijaliśmy coraz więcej oznaczeń kajakowych, spotykaliśmy nawet innych kajakarzy. 
Minęliśmy po drodze jaz, który miał nawet specjalne schodki na brzegu, żeby można było przenieść wygodnie kajak. My jednak sprawdzaliśmy wytrzymałość Nerisa i przepływnliśmy po nim. 
W międzyczasie wyszło słońce. Ale NIE przestało padać...
Wpłynęliśmy na jezioro Rogowskie i niedługo potem Tonowskie.. Robiło się coraz później. Trzeba było wprost i na głos powiedzieć, że nie uda się nam dotrzeć na czas do Janowca. Dupa zbita, trzeba było schować dumę do kieszeni i zadzwonić po ratunek. 
W międzyczasie przestało W KOŃCU padać.
Chwilę przed wyładunkiem.
Między wsią Wełna a Żerniki dobiliśmy do brzegu.
Pomoc była już w drodze. Ale i tak w domu byliśmy dopiero po północy. Mimo, że nie udało się zrobić nawet planu minimum - szczęśliwi.
A Wełno czekaj na na nas, jeszcze cie zaliczymy! 
Dla takich widoczków warto wyjść z domu. 

PS. Niestety, z nieznanych mi do dzisiaj powodów, zrobiłem mało zdjęć. Nie chciało mi się chyba robić fotek szuwarom i trzcinom - dlatego na wyżej przestawionych fotach są tylko miejsca, które wyglądają na przepływane. Ale wierzcie mi, (bądź nie i sami popłyńcie), przez większość część nasze traski trzcina otaczała nas zewsząd, zaglądała nam w oczu i za koszule. Gilgotała po twarzy i rękach. Albo chciała nas wciągnąć i pożreć. 
W każdym razie po powrocie do domu i zrzuceniu zdjęć celem pochwalenia się jaką hardkorową to trasę zrobiliśmy, okazało się, że żadnych hardkorów nie sfotografowałem. Ale zaklinam się, że były! 

PS 2. Oczywiście blogspot czy jak to się tam nazywa, czy wstawianiu zdjęć pociął tekst i sformatował gdzie mu się podoba. Ale chuj, nie chce mi się z tym walczyć. 


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz