Dziennik Podróżny

Dziennik Podróżny

poniedziałek, 25 sierpnia 2025

  Porzuciłem to miejsce przygnieciony przez życie, deprechę i złą pogodę. Dużo czasu musiało minąć, zanim poczułem chęć napisania tutaj kilku słów. Szalę przelało zachęcenie przez jednego koleżkę, który lubił poczytać moje twory. A nic tak nie łechce poharatanego ego jak komplementy. To oto jest i ona - notka powrotna. Czy na stałe, to jak to mawia klasyk - czas pokaże.
Fajnie jednak mieć taki dziennik tych moich mini wycieczek. Skoro są tak małe i jest ich tak mało, to miło wrócić do nich chociaż tutaj. Może to ochroni je przed wpadnięciem do czarnych dziur w mózgu.
Z chłopakami (nazwijmy ich Mieczysławem i Konstantym) zdarza się nam spotkać parę razy do roku na jakiś wypad weekendowy. Tym razem mieliśmy ustawkę na rowery w góry. 
Jarałem się tym niezmiernie, gdyż nie jeździłem tym rowerem tak dawno, że prawie zapomniałem jak to się robi. Zmusić mi się ciężko, mimo usilnych prób zmotywowania się do jazdy poprzez kupno coraz to innych gównianych gadżetów rowerowych, które są mi do niczego nie potrzebne. Mimo to, mój wymarzony i już nie modny, grawelek stoi i się kurzy. Tak więc wycieczka jawiła mi się jako szansa odzyskania na nowo frajdy z jazdy i to mimo, że pierwsza próba miesiąc wcześniej takiej zmiany nie przyniosła. 
Do rzeczy więc. 
Kiedy wszyscy już sprawdzali prognozy pogody odliczając dni do wyjazdu, koleżka Konstanty spierdolił się z roweru tak pechowo, że złamał sobie palec w ręce. Musieliśmy więc zrewidować nasze ambitne plany górskiej napierdalanki rowerowej i zaplanować coś innego. Padło na górską wędrówkę. Po krótkiej dyskusji i trochę na odpierdol, wybraliśmy Góry Sowie. Bo blisko, bo nie byłem i w sumie to nie wiem czemu. Bo tam ani widoków ani nic ciekawego. 
W każdym razie po szybkim pakowaniu (tak szybkim, że zapomniałem paru przydatnych drobiazgów jak szczoteczka do zębów i kubek do kawy) ruszyliśmy w podróż. Samo wyruszenie z pod domu odbyło się incognito z powodu CENZURA. Nie mogę zdradzać szczegółów sprawy, ale mam nadzieję, że udało mi się wymknąć niepostrzeżenie, gdyż inaczej będę mieć przejebane.   
    Ja, cierpiący na ból pleców i jak później się okazało jakieś dziwne nocne astmiczne napady, w których walczyłem o każdy oddech niczym rybka wyrzucona na brzeg, Kostek ze złamanym palcem i brakiem radości z wycieczki oraz wiecznie marudzący, ale marudzący z radosny i poczciwy sposób Mieczysław. 
    Plan wycieczki: Dzień pierwszy (a w zasadzie tylko noc bo, na miejsce przybyliśmy po 22) zakładał nocleg w wiacie, tudzież namiocie. W dzień drugi ambitną jak na moje arcy sflaczałe mięśnie trasę 27 km i powrót do wozu, a dzień trzeci trasa była do ustalenia. 
Ale jak to bywa, się zjebało.
Po pierwsze, w ten letni, sierpniowy weekend była jesień i zimno w chuj. 11 stopni w dzień i 5 w nocy. No kurwa, piękne lato.
Po drugie, szybko okazało się, że nikomu tak naprawdę nie chce się za bardzo chodzić i trasę sobie obcięliśmy do ok 22 km. 
Po trzecie koleżka Mieczysław wypierdolił się pod koniec dnia koncertowo i rozwalił se kolano, co przekreśliło godne niedzielne zakończenie wycieczki.
Po doczłapaniu się do schroniska Zygmuntówka i wypiciu kilku piw alko i bez alko poszliśmy o 21 spać. By dziadkowego klimatu stało się zadość, każdy chrapał i pierdział przez sen (przy zamkniętym oknie!) 
Na drugi dzień bo obfitym i takim sobie śniadaniu wsiedliśmy na swoje wózki inwalidzkie i pojechaliśmy w drogę powrotną. 
Taka to była wycieczka, nie zapomnę jej nigdy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz