Dziennik Podróżny

Dziennik Podróżny

środa, 22 października 2014

Wycieczka po łąkach


Jesienią mnie nosi. Nie wiem czym jest to spowodowane. Może nostalgią za przemijającym latem, obawą przed nadchodzącą zimą, albo zapachem ognisk palonych na polach. W każdym razie co roku mam ochotę wziąć plecak i ruszyć przed siebie, byle gdzie, byle jak - byle się szwędać po nieznanym. W tym roku tym bardziej, że październik przywalił słońcem, którego nie powstydziłby się sierpień, o wrześniu nawet nie wspominając. A jako, że ten rok jest dla mnie przełomowy pod względem ruszenia dupy z mojego super wygodnego skórzanego fotela (kupionego w sklepie z wystawkami z Niemiec za 120 zł - miałem przez pewien czas dyskomfort, że siedzę na opierdzianym niemieckimi pierdami krześle...) to wreszcie mi się to udało. 
Rower niestety leży rozgrzebany bez tylnego koła i czeka na decyzje, czy dostanie nowe, czy będzie reanimacja starego (i jeszcze trochę sobie poczeka). Zostały mi więc do dyspozycji nogi, wyposażone w (prawie) nowe  buty. Do tego na plecy ciągle rozpruwający się plecak znanej niemieckiej firmy szyjącej w Chinach i słynącej z produkcji gówien. Jeszcze tylko pomysł na cel wycieczki. Szybki rzut oka na mapę i decyzja nie mogła być inna - nadwarciańskie łąki. 

Czym bliżej dnia wycieczki, tym słońce coraz bardziej przesłaniane było przez chmury, aż wreszcie zniknęło zupełnie - w zamian spadł deszcz. Ale nic to! Nie zepsuje mi skurwysyn planów. Choćby gówna z nieba leciały - wyruszę.
Ostatnimi czasy zaczynam wracać do swoich zainteresowań z młodości, - żarciu dziwnych roślin, zbieraniu ziół, robieniu jakiś prostych narzędzi ze znalezionych drewienek - ogólnie mówiąc, wracam do bushcraftu, do leśnej wiedzy. A zaczynać trzeba powoli, więc i ambicje miałem skromne - ognisko, na którym przyrządzić chciałem kaszę z grzybkami znalezionymi po drodze i podpłomyki z mąki i wody. Raczej nie przewidywałem komplikacji...
Założenia miałem proste - z Lądu dojść sobie spokojnie do lasku Krzynica (to zalesiona wydma) i tam rozbić się pod tarpem na noc. Na drugi dzień znaleźć jakąś w miarę suchą przeprawę przez podmokłe tereny wokół lasu i ruszyć dalej przez łąki w stronę Białobrzegu.

W piątek, chwilę po skończonej pracy, wsiadłem w samochód brata, który podwiózł mnie do Lądu. Założyłem ciężki plecak na plecy i ruszyłem przed siebie. Naprawdę ten plecak był ciężki! Kurde, szedłem na ledwo kilka godzin plus nocleg, a plecak ważył tonę, jakbym się wybierał na jakąś wyprawę na Syberię (nawet brat skomentował, że chyba idę na miesiąc). Muszę solidnie przemyśleć dobór sprzętu - czy aby na pewno następnym razem zabierać swój ukochany wełniany sweter, skoro waży sporo i zajmuje pół plecaka, wymienić bivibag na lżejszy, śpiwór może też... Chociaż nie. Wszystko co przed chwilą wymieniłem przydało się i sprawdziło. Najcięższe, i jak się zaraz okaże, kompletnie nie przydatne, okazały się przyrządy i składniki do kucharzenia: aluminiowy garneczek, a nim czajnik na wodę (koniecznie chciałem go zabrać, chociaż nie widziałem dla niego większego zastosowania, zresztą nie wydawał mi się jakoś bardzo ciężki...), kasza, mąka, dwie pyrki (wrzuciłem je w chwili głupiego natchnienia). Niby wszystko w małych ilościach, ale jednak coś to razem ważyło. No i woda - stanowczo za dużo i za ciężko. Plus żelazna racja na godzinę W, czyli suchary, kilka kawałków chleba, chińska zupka z awaryjną kuchenką Esbit i bonusowa czekolada.

Idę tam gdzie idę, nie idę gdzie nie idę, idę tam gdzie...
Szedłem sobie z tym ciężarem na plecach bardzo szczęśliwy. Ni żywego ducha, cisza i spokój. Wokół moje ukochane łąki. Chyba każdy ma jakieś swoje magiczne miejsce, do którego chce wracać, a najbardziej wtedy, kiedy musi odetchnąć i nabrać dystansu. Poukładać myśli, naładować baterie. Dla jednych to są góry, dla innych przydomowy ogród - dla mnie nadwarciańskie łąki. Gdybym miał wybierać miejsce, w którym miałbym umrzeć, to było by to właśnie tu. O każdej porze roku są piękne i przyciągające (aż chyba napiszę o tym osobą notkę, bo ta by się za bardzo rozwlekła)
W każdym razie szedłem sobie uchachany drogą i myślałem, jak to fajnie, że takie błoto, żaden grzybiarz tu nie przyjedzie. Raptem coś słyszę, odwracam się i... jedzie jakaś zasrana terenówka z trzema gośćmi w środku - pewnie myśliwi. Droga ta prowadzi tylko w jedno miejsce, więc już wiedziałem, że jadą tam gdzie planowałem spać. Pozostała mi nadzieja, że mimo tego, że lasek nie jest duży, to się z nimi rozminę. Ale już taki uchachany nie byłem, ziarnko niepokoju zostało zasianie, nie pozostałem niewidoczny.
Wchodząc do lasu rozglądałem się po drodze za grzybami i długo szukać nie musiałem. Zatrzęsienie. Nic tylko zbierać. Zaraz zaraz, ale w co? Chwila namysłu. Jestem w polskim lesie. A czego tu jest najwięcej? Śmieci! Więc gdzieś na pewno leży jakaś torebka. I faktycznie znalazłem sfatygowaną reklamówkę jakieś trzy minuty później. Dość szybko zaczęła się napełniać czarnymi łepkami, a ja już w myślach czułem ich smak.
Po jakimś czasie doszedłem do skraju lasu i trafiłem na pozostałości po dawnych zabudowaniach. Doskonałe miejsce na obóz. Już miałem się rozbijać, kiedy usłyszałem głośne rozmowy. No rzeż kurwa! Akurat musiałem się natknąć na tych myśliwych. Co tu robić? Szukać dalej miejsca do spania? To jednak wydawało się idealne. Postanowiłem przeczekać. Niestety oznaczało to wstrzymanie się z rozbijaniem obozu, a przede wszystkim, ogniskiem. Przeznaczyłem ten czas na rozejrzenie się po okolicy, zwiedzenie ruinek po domach i zastanawianiu się, jak to kiedyś mogło wyglądać i funkcjonować.
Czas leciał, myśliwi głośno gadali, a na dodatek zaczął padać deszcz. Najpierw tak słabo - zignorowałem go. Ale chujek nie dał za wygraną - lunął tak na fest. Kurwiszon, nie ma co.
Szybko ubrałem się w pelerynkę i, już nie zważając na myśliwych, rozbiłem tarpa. Miałem pewne dylematy, nazwijmy to, natury inżynieryjnej. Próbowałem dwa warianty budowy przypłacając to niezłym zmoknięciem.
Spanko całkiem wygodne
Po zapewnieniu suchego kąta dla plecaka, zabrałem się zebranie drewna na ognisko. Wytężałem swoją zmokniętą głowę, próbując sobie przypomnieć wszystko co wiem na temat rozpalania ognia w deszczu. Niestety po kilku nieudanych próbach - poległem. Trudno, nie będzie ogniska, nie będzie ciepełka, nie będzie grzybków w kaszy i pysznych podpłomyków. Nie będzie nawet wziętych w głupim natchnieniu ziemniaków. Niczego nie będzie.
Posiliłem się sucharami beskidzkimi (smakują identycznie jak suchary wojskowe SU2, to są one!) i poszedłem spać. Deszcz bębnił o plandekę, ale nie przeszkodziło mi to zapaść w głęboki sen - i to jeszcze przed godziną 20.

Noc minęła spokojnie, nawet przestało padać. Warte odnotowania jest jedynie nocne pójście na siku. Sikałem sobie wesoło i miotałem światłem z czołówki po okolicznych krzaczorach, Aż nagle...snop padł na starą studnie, krąg... Czyżby jakiś ruch, czyżby palce... Sadako! kto oglądał Ring (ten oryginalny, japoński, a nie marny amerykański remake), ten wie. Ciary!:)

Budzik kazał mi wstać przed 7. Lekko obolały postanowiłem zjeść śniadanie. Przez chwilę kołatała mi się myśl, by spróbować raz jeszcze rozpalić ognisko, ale dałem sobie spokój. Więc na dobry początek dnia zżarłem trochę czekolady. 90 % kakao to nie przelewki.
Kawałek skrajem lasu i znów znalazłem się na łąkach. Jakież one piękne. Jesienne bure kolory, granatowe, ciężkie niebo. Żadne zdjęcia tego nie oddadzą.
Ruszyłem przed siebie - pierwszy cel: przejść na drugą stronę mokradeł. Na mapie i zdjęciach google wyglądało to na całkiem możliwe. W rzeczywistości też mogło się udać - pod warunkiem, że nie wciągnęło by mnie gdzieś bagno, no i zamoczył bym się w wodzie przynajmniej do kolan. Ani jedno ani drugie mi się nie uśmiechało - po pierwsze cenię swoje życie, po drugie chciałem sprawdzić wodoodporność moich nowych butów, a wchodząc w tak wysoką wodę nawet kalosze by zamokły. Na szczęście szukając dogodnego przejścia trafiłem na podmokłą drogę i bez problemu znalazłem się na drugiej stronie.
Następny cel: znaleźć i zbadać ruiny domu. Szybko udało mi się je wypatrzeć i dojść pod samotne mury. Nic tylko ściany i zawalony dach. A wokoło pola. Pewnie postoi jeszcze z dziesięć lat i ślad po nim nie zostanie. Pomyśleć, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu w tej okolicy było więcej takich domów. Teraz nikt nie chce tu mieszkać. Z dala od cywilizacji i z fatalnym dojazdem. Wiosną kiedy te tereny są zalewane - z brakiem dojazdu. Jedynym sposobem, by dostać się do domu jest podpłynięcie łódką.
Następne przystanki na mojej trasie to trzy miejsca, w których mogą być opuszczone domy. Jeden z nich okazuję się co prawda nie zamieszkany, ale za to użytkowany przez jakiegoś rolnika. Przyglądałem się mu tylko z daleka przez lornetkę. Następnego nie ma wcale, ani śladu. Ostatni jest zamieszkany, ale wygląda bardzo obiecująco - drewniane, kryte strzechą budynki gospodarcze i chyba stary mieszkalny - jednak na drodze do nich prowadzącej stał wielki pies, który schłodził mój zapał zbliżenia się i dokładniejszego przyjrzenia.  

Kilka setek metrów dalej organizmowi skończyły się bateryjki podsycane czekoladą. Trzeba było sięgnąć po zupkę chińską i kilka kawałków chleba. Żeby przyrządzić tą arcypyszną potrawę musiałem podgrzać wodę na kuchence Esbit. I niestety mój zachwyt nad nią minął. O ile latem sprawowała się znakomicie, to teraz, przy ok 15 stopniach i silnych wietrze miała ogromne problemy z podgrzaniem wody. Co ja gadam, problemy! Ona po prostu nie dała rady. Woda była ledwo letnia, mimo dołożenia dwa razy więcej kostek paliwa niż zwykle (niestety nie sam esbit jest winien - pewnie poradził by sobie ciut lepiej gdybym miał przykrywkę na kubek). Przez co zupka grzybowa była jeszcze mniej zjadliwa niż zwykle...Ale jak się nie ma (je) co się lubi, to się lubi co się ma (je). W każdym razie Esbit jest świetny na lato, żeby podgrzać sobie wodę, przy niższych temperaturach nie daje rady zupełnie. Ale w sumie, to żadne odkrycie... Przy okazji, gdyby ktoś chciał sobie zakupić tą kuchenkę, to niech przypadkiem nie nabywa jej w cenie wyższej niż 20 zł! W większości sklepów internetowych ze te kilka kawałków blachy żądają sobie 42 zł, co jest ostrym przegięciem. A w moim ulubionym sklepie, armyworld.pl, używka kosztuje 5 zł, a nówka 17! I za tą kwotę Esbit to świetna awaryjna kuchenka.

Szkoda, że nie mogłem ich zabrać ze sobą...

Teraz czekała mnie najprzyjemniejsza część wycieczki. Marsz prosto przez łąki w kierunku Białobrzegu. W podróżowaniu po łąkach najpiękniejsza jest wolność. Nie trzeba chodzić drogami, albo co gorsza szlakami. Wystarczy wybrać sobie jakiś kierunek i iść nim, omijając tylko przeszkody, - głównie stawki i mocniej podmokłe tereny.
Szedłem w kompletnej ciszy przed siebie, rozmyślając i ciesząc się samotnością. Za nim się obejrzałem znalazłem się na wysokości Białobrzegu. Niestety, nie miałem już czasu na eksplorację tutejszych łąk (a znajduje się tu opuszczona osada. Mimo że zostały po niej same fundamenty i tak warto się tam wybrać). Trzeba było wracać.


Podsumowując. Wycieczka mimo braku słońca i z opadami deszczu pierwszego dnia, mimo nieudanych prób rozpalenia ogniska i problemów jedzeniowych - całkiem udana. Kilka rzeczy do przemyślenia. 
Bilans sprzętowy też na plus - tarp spisał się znów bez zarzutów, śpiwór + bivi położone na macie, karimacie bw i folii rc zapewniły duży komfort cieplny (z zapasem). Z butów, chociaż mnie obtarły (bardziej bym za to obwiniał moje nie rozchodzone stopy, niż buty) jestem bardzo zadowolony - mimo łażenia po bardzo mokrym terenie i brodzenia w płytkiej wodzie - nie przemokły ani trochę. Jedyny minus to problemy z plecakiem, ale ich akurat się spodziewałem. Rozdarł się, popruł i ogólnie potwierdził swoją chujowatość. Już dawno czas na nowy, ale znając życie to zaraz go pozszywam i wezmę ze sobą na następną wycieczkę. 



4 komentarze:

  1. Przydałby się klikacz "lubię to" czy coś w tym stylu. Jeżeli chodzi o fotel biurowy ja swój kupiłem za 38 zł, pewnie też opierdzony, ale przez rodaka.
    Ile km zrobiłeś?

    OdpowiedzUsuń
  2. W pierwszy dzień 6, a w drugi 20,5. Można odczytać ilość km i czas przejścia (razem w przerwami) klikając na mapce w info;)

    OdpowiedzUsuń
  3. 1. Tony (bo to już tonach trzeba liczyć) przeczytanych książek nie poszły na marne, bo świetnie się to czyta.
    2. Czuję się zaszczycony, że o mnie wspominasz i to, aż dwukrotnie!
    3. Myślę, że temperatura otoczenia nie miała wielkiego znaczenia jeśli dobrze przemyślisz rozpalenie tego esbita. Oczywiście pokrywka to podstawa, ale może dało się osłonić ogień i/lub garnek od wiatru, wykopać zagłębienie w ziemi albo co?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No racja z tym esbitem, mogłem go bardziej osłonić. Po zrobieniu zdjęcia poukładałem wokół niego kilka przedmiotów, ale wiater i tak chulał. Faktycznie dołek to dobry pomysł.

      Usuń