Dziennik Podróżny

Dziennik Podróżny

niedziela, 31 maja 2015

Owocna wycieczka jarocińska 21-22 maja 2015

Maj upłynął bardzo leniwie - przynajmniej pod względem sportowo-fizyczno-turystycznym - głównie z braku czasu. Jednak mimo to mam pewien sukces! A było to tak...

...Wziąłem trzy dni wolnego w pracy, co z weekendem dawało mi oszałamiające pięć na wykorzystanie. Nic, tylko planować wyjazd. Niestety - plany planami, życie życiem, a dupa zawsze z tyłu. Dłuższy wyjazd musiałem ciąć gdzie się da - przed i w trakcie. I tak z dniu pięciu, zrobiły się dni dwa.
Jednak zgodnie z wprowadzaną w moim życiu dyrektywą Wesołego Mateuszka - "trzeba się cieszyć, tym co się ma, a nie dumać na tym, czego zmienić się nie da!", nic nie było mi wstanie popsuć dobrego nastroju przed wycieczką. Tym bardziej, że listonosz przywiózł mi dwie paczki.
W jednej były nowe sakwy (w końcu!). Nie byle jakie, bo takie pro. Znaczy professional. Znaczy lans i nie wiocha. Kompletnie wodoodporne (w końcu!), duże i szanowanej firmy Crosso, model Dry. O mój booosze!
W drugiej paczce było pachnące nowością i jakością (teraz wiem, że JAKOŚCIĄ!) moje nowe podróżnicze łóżko. Znaczy hamak. Długo się z tym zakupem nosiłem, długo szukałem i kiedy się już zdecydowałem, okazało się, że gość u którego za złotych parę chciałem dokonać zakupów, właśnie się zwinął. Ale już było za późno na wycofanie. Umysł krzyczał, że bez hamaka to on w ogóle nie wyda komendy wyjazdu z domu. Więc wyjścia nie było. Dołożyłem więcej kasy, na chwilę ogłuszyłem swojego wewnętrznego chytrusa i zamówiłem Ducha od Lesovika.
Ale gdzie jechać? Okolica zjeżdżona, na paliwo żal, pociąg z rowerem to w zasadzie cena beny. Kompromis - część trasy będzie niestety poznana już na wcześniejszych wycieczkach. Resztę oparłem na skrzynkach, które jak zwykle mnie nie zawiodły i ukryte były w ciekawych miejscach. Plan zakładał dojechanie za Jarocin - w tę stronę około 90 km - i powrót na drugi dzień - trasą licząca około 110 km.  
Ładowanie w nowe sakwy to czysta przyjemność. Są pakowne (razem 60 l) i wyglądają na bardzo wytrzymałe. Nawkładałem tam co się dało, trochę mnie poniosło. Na szczęście opanowałem się w porę i przepakowałem na nowo - tym razem dużą część niepotrzebnego sprzętu zostawiłem. Po kiego to targać?
Mocowanie na rowerze to chwila moment, trochę gorzej ze ściąganiem, które jest trochę upierdliwe (przynajmniej we współpracy z moim bagażnikiem, który ma okrągłe oczka u dołu i jak się hak od sakw w tym oczku zaprze to chwilę trzeba się namęczyć, żeby go wydobyć).

Komu w drogę...
Po ciężkim rannym wstaniu, jak zwykle opóźniony, zameldowałem się na trasie. Na początku w fajnym tempie, potem przed Pyzdrami wjechałem w polne drogi i mocno zwolniłem. I tak już pozostało do końca dnia. Za Rudą Komorską, nie wiedzieć czemu, coś mnie podkusiło i zamiast sypać równo po nowiutkim asfalcie wjechałem na wały przeciw powodziowe. Już po chwili okazało się, że to był zły pomysł - były w cholerę zarośnięte i po chwili jazdy miałem mokre stopy od porannej rosy. Postanowiłem korzystając w pierwszej okazji wrócić do cywilizacji i na asfalt. Wypatrzyłem polną drogę odchodzącą w bok i ruszyłem nią... Była to fatalna decyzja.
Makabręęę massakręę!
Po chwili jazdy zaczęło się błotko. Potem błoto. A potem kurewskie błoto. Rower ślizgał się jak szalony, opony oblepiły się tym gównem i ledwo kręciły. Aż w końcu  zalepiły się na amen. Musiałem zejść z roweru i ciągnąć go za sobą (bo prowadzeniem się tego nie da nazwać). Po kilkudziesięciu metrach walki dotarłem w końcu do końca tej dróżki - który okazał się czyimś
podwórkiem. Szybko przez nie przemknąłem, wzbudzając ciekawość wśród ludzi , którzy akurat ładowali  na przyczepę gnój. Opadnięty z sił, zły i spocony jak świnia przystąpiłem do operacji wyczyszczenia roweru. A było z czego czyścić! Dopiero po jakieś godzinie udało mi się doprowadzić koła i napęd do w miarę akceptowalnego poziomu (w końcu opłaciło się wożenie ze sobą smaru do łańcucha!). Przy okazji pogawędziłem sobie w miłą panią, która za żadne skarby nie mogła uwierzyć, że rowerem można jeździć ot tak, dla przyjemności. 
Tak mnie to błoto i czyszczenie wymęczyło, że morale nie poprawił mi nawet zjedzony batonik. Chuj by strzelił - odechciało mi się jechać dalej. Oczywiście powrót nie wchodził w grę, więc potoczyłem się powoli dalej. Nie lubię patrzeć na te wszystkie endomondoskie wykresiki prędkości - bo w końcu na wycieczce zupełnie nie o to chodzi, ale ten przypomina wykres ekg jakiegoś chorego na serce staruszka i doskonale pokazuje stan mojego ducha. Upadek. Totalny.
Co mijałem jakiś większy zagajnik leśny to walczyłem ze sobą, żeby nie zejść w roweru i nie rozbić sobie obozu. Walka była trudna. W końcu na około 65 kilometrze przegrałem.
Zanim przegrałem minąłem jeszcze taki mały hotelik w Tarcach. Na jego schodach
widziałem (chyba)  słynną (trochę) aktoreczko-celebrytkę! Wow!
(niestety nie znana mi ona z imienia i nazwiska. Tylko z mordy.)  
Hamak hamakowi nierówny...
Już w tamtym roku podjąłem pierwszą próbę hamakowania. Hamak uznałem za świetne łóżko do lasu, w którym jeszcze nie do końca czułem się pewnie. Nie mając jednak żadnej wiedzy na ten temat kupiłem coś, co okazało się niewypałem - hamak z moskitierą i tarpem 3 w 1 produkowany dla amerykańskiego wojska (podobno). Ciężki (prawie 2 kg), wielki po złożeniu i mały po rozwieszeniu. Do tego niewygodny - krótki i wąski, przystosowany chyba dla krasnoludków, albo dzieci. Ma jedną zaletę - można w nim na ziemi, jak w namiocie bez ścian. 
Po kilku przespanych w nim nocach zacząłem szukać innego rozwiązania. Poczytałem trochę o temacie i teraz już wiem, że jeśli  jest się wysoką personą, to żeby się wygodnie wyspać, hamak musi być długi na co najmniej 2.9 m i być w miarę szeroki - 1,4 m. (tak w uproszczeniu). 
W końcu kupiłem Ducha od Lesovika. Trochę mi było żal kasy, w końcu tani to on nie jest. 
Jednak wszystkie wątpliwości i sknerskie wyrzuty sumienia minęły kiedy się w Duchu położyłem - O kurwa! - to były jedyne słowa jakie powiedziałem. Wygoda, wygoda, W-Y-G-O-DA! 
Samo rozwieszenie hamaka zajęło mi kilka minut, a jak nabiorę wprawy to będzie chwila. Jakość materiału jest świetna, nic nie szeleści, jest przyjemny w dotyku, a pod obciążeniem nie wydaje żadnych podejrzanych dźwięków. Dzięki temu, że hamak jest szeroki nie ma problemu w wejściem do niego (na niego?), wygodnie też się z nim siedzi. Co tu dużo pierdolić - jestem nim zachwycony.
Wisi sobie Duch! To białe to moskitiera własnej roboty. Nawet działa!
Przed snem wypiłem jeszcze herbatę - wspominam o tym arcyważnym szczególe, bo wiąże się ona z moim następnym odkryciem - kuchenką na paliwo żelowe. Kiedyś, już ze dwa lata będzie, kupiłem ten podgrzewacz (za 12 złotych chyba) i tak leżał. Jakoś nie chciałem go odpakowywać z folii. Aż do teraz. I muszę przyznać, że to świetny wynalazek! Pogrzał mi szybko wodę, nie kopci, nie brudzi kubka jak esbit no i najważniejsze - wychodzi od esbitu znacznie taniej, a zajmuje i waży tylko trochę więcej.

Szlakiem skrzynek...
Po komfortowej nocce ruszyłem dalej. Czekała mnie dłuższa trasa, musiałem nadgonić to, co odpuściłem wczoraj. Wymagało to lekkiej modyfikacji planowanej trasy i skróceniu niektórych odcinków.
"(...) nuda... Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic."
Moja droga mniej więcej pokrywała się z czerwonym szlakiem rowerowym. Nie ma sensu wymieniać wszystkiego co mijałem, więc opiszę tylko najfajniejsze miejsca. 
Jedna z skrzynek doprowadziła mnie do nieczynnej stacji kolejowej Góra. Uwielbiam takie miejsca. Palące w plecy słońce, brzęczące owady, dobiegające gdzieś z dala dźwięki pracujących ludzi i spokój, który aż czuć na skórze. Mógłbym na tej stacji spędzić kilka godzin, siedząc i wsłuchując się w tą dziwną atmosferę. Do tego podziwiać można starą architekturę budynku. Czemu już się tak nie buduje? 
Niedaleko natrafiłem na następną perełkę kolejnictwa (oczywiście dzięki skrzynce) - stary ceglany most. Pokręciłem się jeszcze po samej wsi Góra, gdzie zwiedziłem z zewnątrz pałac, w którym obecnie jest sierociniec. 

Most kolejowy Brzostów
Czas było się zrywać z ziemi jarocińskiej - kierunek Żerków (znowu). Zjechałem sobie z dłuugiej górki za miastem (gps twierdzi, że osiągnąłem tam prędkość naddźwiękową - 77 km/h, chociaż nie chce mi się w to wierzyć - nieskalibrowany licznik twierdził, że 55 km/h). Wstąpiłem jeszcze do Brzostkowa, znaleźć pominiętą kiedyś skrzynkę i ruszyłem do domu dobrze mi znaną drogą...
Brzostków widziany z Łysej Góry. 
Nie miałem pojęcia ile kilometrów przejechałem tego dnia, bo mój zasrany licznik postanowił się wyłączyć i rozkalibrować gdzieś w trakcie jazdy. Zakładałem, że około 120. Dwa dni później, kiedy zgrałem loga z gpsa okazało się, że 151... Nowy rekord! 
... i nie czułem tego w nogach:) 

21-22 maja 2015 
1 dzień - zakładane 90 km - przejechane 66
2 dzień - zakładane 110 - przejechane 151
endo: dzień 1 dzień 2a dzień 2b 


 

I jeszcze parę fotosków by Artistko Matisto Hipsterko:
Taki ładny widoczek...
Bocian se leci
Jakieś zboże, a w tle Pyzdry
Kto rano wstaje...
Rusko. Aż dziw, że złomiarze nie ukradli!
Jak to szło? Stairway to Heaven czy jakoś...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz